To Face
Reżyseria: Marek Kościółek
Współpraca reżyserska: Anna Giniewska
Scenariusz: ZESPÓŁ
Występują: Lena Witkowska oraz Mateusz Zadala
Pierwszy pokaz: 28 maja 2015 r. w Świdniku podczas
I Ogólnopolskiego Festiwalu Teatrów Młodzieżowych „Kalejdoskop”
Premiera: 2 czerwca 2015 r. w Poznaniu na scenie Teatru Ósmego Dnia
Ostatni pokaz: 17 sierpnia 2017 r. w Barlinku podczas Barlineckiego Lata Teatralnego
O spektaklu:
Pytanie o własną naturę bywa naszym najdociekliwszym pytaniem o samego siebie. Ile potrzeba konsekwencji oraz determinacji, by stawić jej czoła i chociaż raz spróbować się jej przeciwstawić?
A później i tak po płonącej walce przyznać się przed samym sobą, że ma się to nijak do ŻĄDZ, które budzą się w nas tak potężnie i mrocznie, że żadne znane nam słowa nie są w stanie ich okiełznać. Jako byty wciąż się doskonalimy, by w oparach absurdu swoją niedoskonałość ukrywać przed światem. Co śmieszne, to ukrywanie wzbiera na sile, gdy wytwarzamy osobliwą relację z drugim człowiekiem. Wówczas rodzi się tęsknota, a z nią kolejne pytania – gdzie się schronić i jak się chronić? Bo przecież po wielu latach zderzania się ze sobą w imię własnych przeżyć, kody egzystencji znane są już tylko nam? A świat jak szalony wali i tupie, byśmy oddali mu to, co nasze i dyskretne. Nie ma litości dla osobliwości i tkliwości.
Brzuchy świata są wciąż nienasycone i głodne, a jego kły coraz ostrzejsze. Wówczas w tej zawierusze życia i śmierci pozostaje nam często tylko granica własnych możliwości i ciągłych starań o siebie. Ceną tego mogą być już tylko narodziny czegoś nowego i nienazwanego – gdzie podobieństwo rodzi się z nas, dla nas – i wówczas pozostaje nam chwila, w której liczy się już tylko czas – face „TO FACE”.
NAGRODY:
– wyróżnienia dla Leny Witkowskiej i Mateusza Zadali „za synergię aktorskiej relacji oraz pasję, oddanie, intensywność i nieobliczalność” na XVIII Ogólnopolskim Festiwalu Teatrów Niezależnych w Ostrowie Wielkopolskim – 2017
– nagrody indywidualne dla dla Leny Witkowskiej i Mateusza Zadali na TopOFFFestivalu – XLIV Tyskich Spotkaniach Teatralnych – 2017
– nagroda na XXIV Ogólnopolskim Otwartym Festiwalu Teatrów Amatorskich „Odeon” w Andrychowie (ex aequo z Teatrem Appendix Studio z Wrocławia) – 2017
– Grand Prix XVIII Festiwalu Teatrów Niezależnych „Białołęka” w Warszawie – 2017
– Złota Misa Borowiny wraz z nagrodą pieniężną w wysokości 2000 zł ufundowaną przez Starostę Powiatu Lubaczowskiego dla Leny Witkowskiej i Mateusza Zadali na XXXVIII Biesiadzie Teatralnej w Horyńcu-Zdroju – 2017
– Grand Prix „Złota Decha” na Ogólnopolskim Festiwalu „Proscenium” w Nysie – 2016
– nagroda Tryton dla największej osobowości artystycznej festiwalu, ufundowana przez Prezydenta Świnoujścia, dla Marka Kościółka oraz Nagroda im. Roberta Paluchowskiego w kategorii „sztuki sceniczne” na 46. Festiwalu FAMA Gaz-System Terminal Sztuki – 2016
– Nagroda Główna na XVIII Festiwalu Sztuki w Rybniku (ex aequo z Wojciechem Rudnickim) – 2016
– Nagroda za najlepszą reżyserię i Stypendium Prezydenta Miasta Gdańska dla Marka Kościółka na XVII Ogólnopolskim Festiwalu Sztuk Autorskich i Adaptacji „Windowisko” – 2015
Między premierą „Osadu” a „To Face” minęło dwa i pół roku. Przez ten czas sporo pozmieniało się w samym teatrze. Marek czasowo ograniczył działalność w związku z chorobą, jednocześnie pozostałe osoby aktywnie rozwijały własną drogę twórczą. Dlatego kolejny spektakl był zdecydowanie wspólnym dziełem kameralnego, czteroosobowego zespołu. Po raz pierwszy za współreżyserię odpowiedzialna była Anna Giniewska.
O nowym spektaklu Marek mówił w 2015 r. tak:
Dla mnie sprawy społeczne są priorytetem, jądrem moich działań. Ale czasami człowiek potrzebuje zapytać o siebie, o intymność. Potrzebuje pofrunąć w siebie. Przyjrzeć się temu, co w nas niewypowiedziane. W związku z tym, że natrafiła mi się dwójka aktorów, którzy prywatnie dzielą ze sobą życie, chciałem im pomóc przełożyć na teatr tę nieprostą relację. Często w tym świecie zostajemy tylko z kimś bardzo bliskim. To może się rozszerzać do grupy, wspólnoty. Ale prawdziwą relację zawiązać da się z pojedynczą osobą. To jest rodzaj więzi, której chciałbym w tym spektaklu podotykać. Lena i Mateusz, moi aktorzy, mają po dwadzieścia kilka lat, to jest w moim odczuciu najlepszy wiek, żeby wchłaniać, zdobywać, być ze sobą. Jeśli się ten okres dobrze wykorzysta, to na nim można później przejechać całe życie.
To przedstawienie, w którym po raz pierwszy Krzyk mówił nie o kwestiach społecznych, ale o sprawach bardzo osobistych, było niezwykle popularne na festiwalach w Polsce, spotkało się też z bardzo ciepłym przyjęciem za granicą (w słowackiej Nitrze czy Frankfurcie nad Odrą). O miłości, o poszukiwaniu siebie i własnej tożsamości teatr opowiadał jednocześnie za pomocą klownady i językiem bardzo lirycznym. Chociaż „To Face” grany był jedynie przez dwa lata, otworzył on nowy rozdział w historii zespołu. W tym spektaklu Mateusz Zadala po swoich rolach w „Wydechu”, „eksPLoracji” i „Osadzie” konsekwentnie rozwijał się aktorsko.
Konsekwencja i determinacja – czyli jedna z najważniejszych postaw Krzyku wobec świata – była widoczna również w jego późniejszych działaniach, kiedy wycofał się z działań teatralnych i wyjechał za granicę, gdzie zaczął uprawiać triathlon. Również dla Leny Witkowskiej spektakl był bardzo ważnym etapem we własnej, artystycznej drodze – obecnie Lena jest studentką Wydziału Intermediów ASP w Krakowie i aktorką Teatru Barakah. W 2022 r. zdobyła Grand Prix na 42. Festiwalu Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu.
RECENZJE
Maszewo to kilkutysięczne miasteczko wielkości naszych Jezioran, położone dwadzieścia kilometrów od Szczecina. Chlubą Maszewa jest Teatr Krzyk, który od piętnastu lat prowadzi tam Marek Kościółek. Teatr od dziesięciu lat działa jako niezależne stowarzyszenie. Miałem okazję obejrzeć ich spektakl „To face”. Para młodych aktorów: Lena Witkowska i Mateusz Zadała. Opowiadają o uczuciach.
Powrót do źródeł teatru. Poprzez taniec, stepowanie, śpiew, grę na gitarach, w tym smyczkiem. Są gwałtowni i tkliwi. Sprawni fizycznie jak cyrkowcy, ich ekwilibrystyka jest na granicy ryzyka, widz boi się, czy nie pospadają z rozchybotanych pudeł… Widzowie są wzruszeni, warto na taki spektakl czekać cały rok.
To działo się podczas tegorocznej Wioski Teatralnej. Na Warmii, w Węgajtach, w pobliżu Olsztyna, gdzie od trzydziestu pięciu lat prowadzą działalność teatralną i edukacyjną Mute i Wacek Sobaszkowie.
Powrót do źródeł teatru. Poprzez taniec, stepowanie, śpiew, grę na gitarach, w tym smyczkiem. Są gwałtowni i tkliwi. Sprawni fizycznie jak cyrkowcy, ich ekwilibrystyka jest na granicy ryzyka, widz boi się, czy nie pospadają z rozchybotanych pudeł… Widzowie są wzruszeni, warto na taki spektakl czekać cały rok.
To działo się podczas tegorocznej Wioski Teatralnej. Na Warmii, w Węgajtach, w pobliżu Olsztyna, gdzie od trzydziestu pięciu lat prowadzą działalność teatralną i edukacyjną Mute i Wacek Sobaszkowie. W ponadpięciotysięcznym Dzierzgoniu niedaleko Sztumu istnieje Teatr 3.5. Podczas festiwalu Wioska Teatralna na drodze do wsi Godki prezentowali przedstawienie „Sztetl-Welt”, czyli „Miasteczko-Świat”. Spektakl bez słów, który wyreżyserował Marek Kurkiewicz, jest symboliczną opowieścią o świecie wojny i ucieczce z niego.
Działalność teatrów alternatywnych w niewielkim Maszewie i Dzierzgoniu dowodzi, jak dużo ważnego w kulturze dzieje się w Polsce lokalnej. Teatr Węgajty w lipcu staje się na tydzień jej centrum, do którego młodzi ludzie z Europy i całej Polski przyjeżdżają podładować akumulatory. Dbajmy o kruchy świat artystów z Maszewa, Dzierzgonia i Węgajt.
Marek Barański, „Na Warmii i w pobliżu Olsztyna”
„Gazeta Olsztyńska”, nr 174
28.07.2017
Warto wspomnieć o energicznym i pełnym scenicznego ryzyka Teatrze „Krzyk” i sztuce „To face” w reżyserii Marka Kościółka.
„Ja” w pełnym kamuflażu
Ten groteskowy spektakl w humorystyczny sposób porusza trudny temat, jakim jest ludzka natura. Zachowanie wobec drugiego człowieka ugruntowane strachem przed samym sobą zmusza głównych bohaterów do kamuflowania własnego „ja” pod płaszczykiem zobojętnienia i kąśliwości. Te cechy idealnie uwydatniały kostiumy głównych bohaterów odgrywanych przez Lenę Witkowską i Mateusza Zadbal, między którymi dochodzi do wymiany polegającej nie tylko na zmianie garderoby, ale obnażaniu swoich uczuć, zmianie perspektywy i zrozumieniu drugiej osoby.
Nie jest to z pewnością klasyczna opowieść o miłości z happy endem. Bohaterowie spotykają się w połowie przeprawy przez własne lęki i słabości, by później, odmienieni, rozejść się w przeciwne strony, jednak bez uczucia żalu. Obdarzyli się bowiem wzajemnie ważną lekcją, a ta nauka to podstawa nowego i lepszego startu. Choć to z pozoru smutna historia, nieraz wywoływała uśmiech na twarzach widzów. Mam wrażenie, że główne role zostały wprost stworzone dla odgrywających je aktorów. Lena Witkowska i Mateusz Zadbal, mimo że kierowani określonym scenariuszem i wizją reżysera, eksponowali ogrom ekspresji i spontaniczności. „Daję im dużo wolnej ręki, a to dlatego, że im ufam, to zaufanie jest bardzo istotne i ważne. Rozmawiamy o ramach spektaklu i mamy kręgosłup, który jest ustalony, natomiast zawsze im powtarzam: Nie odgrywajcie, bądźcie sobą. Nawet jeśli jest to pewnego rodzaju aktorstwo, to czerpcie z tu i teraz” – mówi Marek Kościółek.
Julia Przybylska i Weronika Polichnowska,VII LO w Toruniu
w: „Ludzka natura w roli głównej. Młodzi recenzują Klamrę”
„Gazeta Wyborcza – Bydgoszcz” online
29.04.2017
Genderowe role udaje się rozsadzić Lenie Witkowskiej i Mateuszowi Zadali. Ich spektakl, który rozpoczyna koncert na gitary i smyczki, prezentuje ewolucję związku dwojga ludzi. Podobnie jak w przypadku „Triodramu”, nie narracja, a sposób prezentacji pozwala na wprowadzenie nowych sensów. Reżyser Marek Kościółek tworzy obrazy z silnym Barthes’owskim punctum, wydobywanym poprzez działania fizyczne aktorów.
Uwagę przyciągają kostiumy (za duży męski garnitur dziewczyny i obcisła, podkreślająca linię sukienka chłopaka), ale też drobne rekwizyty, takie jak czerwony nos klauna, który kochankowie podkradają sobie nawzajem. Wskutek ich gestów przedmioty ulegają niemal magicznej transformacji. Złączeni energią bohaterowie nie są w stanie zerwać łączącej ich relacji. Fizyczność rodzi metafizykę związku, w którą wpisują się cykle rozstań i powrotów, wzajemnej czułości i kpiny, bycia w teraźniejszości i w przyszłości.
Słowa brzmią bełkotliwie, powołując muzykę namiętności i szaleństwa. Nieważne jest to, co do siebie mówimy, ale jak siebie słuchamy. I jak oszukujemy się nawzajem, by nie wyjawić prywatnej prawdy. Gombrowiczowski język osiąga pełnię swoich możliwości, rozpływając się w obrazie pozornej samotności, której towarzyszy dźwięk gitary i melancholijna pieśń.
Julia Lizurek, „Ryby głosu nie mają”,
w: „Czas kultury”, 27.02.2017
Mogliście widzieć to przedstawienie w Instytucie Teatralnym, mogliście obejrzeć na offowych festiwalach gdzieś w Polsce. Krzyk był dla mnie objawieniem dziesięć lat temu, Marek Kościółek po odejściu z goleniowskiej Bramy robił teatr pokoleniowy, choć z młodszymi aktorami, sięgał po język dawnego offu, poósemkowy. Sprawdzał, czy to jest żywe, czyste, komunikatywne. Scenariusze – kolaże, zderzenia tekstu i sytuacji, sformalizowany język, sceny-cytaty z dawnych przedstawień.
W pewnym momencie przestałem wierzyć, że Krzyk wyjdzie z tej niszy. Aż do pewnego czwartku. To był taki czwartek, w którym narodził się teatr.
Na scenie dwa mansjony, okotarowane słupy, ustawione naprzeciw siebie. Dobiega z nich dźwięk wiolonczel, może kontrabasów, już nie pamiętam, na czym grała smyczkami para aktorów. A może tylko udawali i ta muzyka leciała z taśmy. Po jakimś czasie opuszczali swoje bazy i wychodzili naprzeciw siebie. Chłopiec w za dużym garniturze i butach i młodzieniec w damskiej sukience i butach. Doskonale androgyniczni. Pojedynek na dźwięki, taniec, tupanie, krótki kurs gry na gitarze, ustalanie, kto tu jest panem, a kto sługą, walka o pierwszeństwo, przywództwo.
Pierwsza część spektaklu teatru Krzyk była o maskach. Co jest męskie, a co żeńskie?
Druga przerodziła się w spór o to, jak być artystą, podrzędnym i wybitnym, klownem czy tragikiem. Klown ma czerwony nos z piłeczki. Taki nos może rozśmieszyć dziecko, ale można go też ugryźć, odebrać partnerowi. Chłopiec w zbyt dużym ubraniu wkładał czerwoną gąbkę do ust i opowiadał, jak potraktowano go kiedyś w restauracji w prowincjonalnym mieście. A potem tę piłeczkę zjadał i połykał. Partner uderza go gitarą w pupę i piłeczka wypada z aktora. Wszystko może być gagiem, sztuka składa się z tego, co żałosne i niskie, artysta szoruje po dnie godności. I nagle obaj chłopcy, ten w za dużych ciuchach i ten w sukience, zamienili się ubraniami. Jeden stał się prawdziwą dziewczyną, drugi mężczyzną. Lena Witkowska, która tak mnie nabrała, jest na co dzień wokalistką grupy Vespa, razem z Mateuszem Zadalem uczyli się w Akademii Gardzienickiej, ona gra u Kościółka pierwszy raz, on bodaj czwarty.
I kiedy spadły już z maszewskich aktorów maski płci i stroju, kiedy ustalili, co jest męskie żeńskie, kiedy pokazali, czym nie jest artysta-aktor-klown, zaczął się trzeci spektakl. O miłości. Chłopak i dziewczyna zaczęli na scenie pasjonującą grę. Opowieść o rodzącym się uczuciu, ale zrealizowanym w świecie, gdzie nie ma zwykłych słów i gestów. Miłość jest jak królik wyciągnięty z kapelusza, którego nie widać. To znaczy nie widać królika, bo kapelusz widać. I teraz, skoro królika nie widzimy, trzeba go pokazać na milion innych sposobów. O miłości opowiada się więc w spektaklu To face za pomocą zamienników ruchowych, gestycznych, rekwizytowych. Są tylko jej ekwiwalenty. Oto jeden aktor ma w ustach długi czerwony balonik, dziewczyna chwyta go zębami i naciąga „do niemożliwości”. A potem owijają nim swoje twarze, ciągle trzymając za końce gumki zębami, zawinięci jak wrap, udręczeni, przecięci czerwoną kreską.
Znów naciągnięcie i Lena puszcza gumkę. Mateusz dostaje w twarz. Boli, piecze. Kolejna etiuda: aktorzy budują figurę gimnastyczną, z rury nad głowami zdejmują pompkę. Pompują balonik. Balonik pęka. Ale Lena ma w obcasie schowany rezerwowy, jak kondom ostatniej szansy. Teraz z nadmuchanego balonika Mateusz robi jej pieska. Ale ona przekłuwa go i w palcach aktora zostaje jakiś nędzny strzep. Chcą od siebie odejść, ale nie mogą dotknąć ziemi. Przesuwają więc balansem ciała dwa czarne sześciany, na których stoją. Są jak na dwóch wyspach, które nie mogą od siebie odpłynąć. A potem budują z ciał mosty między nimi. Ledwo się mogą podnieść, aktorzy parę razy gotują się, śmieją się z zadań fizycznych, jakim nie mogą sprostać. Ale to wypadnięcie z fikcji ma sens. Miłość jest w tym spektaklu zabawą i sztuczką. Akcją z ciałem poza kontekstem seksualnym. Nie można mówić o miłości, bo nie ma języka. Teatr nie ma na to języka, ale w łóżku go jednak mamy. Komunikujemy się ze sobą, współdziałamy. Mateusz i Lena muszą dłubać w erzacach, szukać zaskakujących zamienników.
Dawno nie widziałem tak dowcipnego i zarazem smutnego spektaklu. Klownady o miłości, której odebrano alfabet. Aktorzy Krzyku stają naprzeciw siebie, face to face, i muszą opowiedzieć o tabu, o zakazanym. Wydawałoby się, że przegrają, a jednak wygrywają. Z odwróconych płci wyłaniają się nowe, z błaznów rodzą się śpiewacy i muzycy, Mateusz i Lena tańczą w miejscu i nieruchomieją w biegu. Ich show to demonstracyjna pochwała teatru, który przekracza niewyrażalne, ale i drwina z powagi mówienia o rzeczach fundamentalnych. Popis innowacyjności ruchowej i skojarzeniowej, a jednocześnie bardzo prosta i zrozumiała wypowiedź sceniczna. Eliminacja kłamstwa. Opowieść o miłości, która jest też wyznaniem miłości do teatru. Obejrzyjcie koniecznie to malutkie, ale wielkie przedstawienie! Gdziekolwiek. Gdzieś w Polsce. W czwartek lub w środę.
Łukasz Drewniak,
Kołonotatnik 129, „Trudna sztuka eliminacji. 4. Teatr Krzyk z Maszewa, To Face, reż. Marek Kościółek, Anna Giniewska”
teatralny.pl
05.12.2016
„Nagość, phoszę państwa, jest demagogiczna, jest wphost socjalistyczna […], bo i cóż by było, gdyby gmin odkhył, że nasza dupa taka sama?!” – tak lamentuje Księżna z Operetki Witolda Gombrowicza. W jego dramacie strój i kostium są tarczą ochronną oddzielającą arystokratów od otaczającej ich rzeczywistości. W spektaklu To face Teatru Krzyk z Maszewa kostium chroni bohaterów przed kontaktem z drugim człowiekiem. Jest fasadą mającą uwypuklić męską siłę i bezwzględność oraz kobiecy upór i zadziorność.
Czarna sukienka i garnitur stają się swego rodzaju nieprzepuszczalnymi zbrojami, dzięki którym ich posiadacze są w każdej chwili gotowi do stawienia oporu wobec każdego, kto spróbuje naruszyć ich intymną strefę. Dlatego też pierwsze spotkanie kobiety i mężczyzny jest agresywne, zaś swoim rytmem i dynamiką przypomina tango. Lena Witkowska i Mateusz „Meteor” Zadala grają na gitarach, przeciągając smyczkami po ich strunach, wystukują rytm obcasami butów i z siłą uderzają dłońmi w drewniane blaty dwóch stojących po przeciwległych stronach sceny stołów. Ta próba sił pierwiastków męskiego i żeńskiego szybko jednak okazuje się jedynie fasadą, za którą próbuje się ukryć dwoje samotnych ludzi. Kiedy bowiem aktorzy wyłonią się z ciemności w jaśniejszy krąg światła na środku sceny, okaże się, że sukienka zmysłowo odsłaniająca plecy jest noszona przez Meteora, a rozpięta koszula i marynarka o zbyt długich rękawach okrywa kobiece ciało Leny.
Mur, którym próbują otoczyć się za pośrednictwem przybranej roli i płci, zostaje skutecznie przerwany przez rodzące się między nimi uczucie. Emocja, którą początkowo odrzucają jako coś niewygodnego i niezrozumiałego, z czasem zbliża ich do siebie i otwiera. Złość ustępuje miejsca czułości, a niechęć – dążeniu do bliskości. Pojawia się pewien rodzaj troski, kiedy w scenach fizycznych przepychanek podtrzymują się wzajemnie, aby nie spaść ze stołu. Zbiega się to z całkowitym obnażeniem, które nie jest w tym wypadku Gombrowiczowską nagością spod znaku Albertynki, ale zwyczajną zamianą kostiumów stosownie do płci Leny i Meteora. Ich postaci zyskują w tym momencie gotowość do podjęcia decyzji o wspólnym życiu. Czerwony nos z miękkiej pianki, który nosiła Lena, staje się pudełkiem z zaręczynowym pierścionkiem.
Piękna i jednocześnie zabawna jest scena, w której Meteor próbuje włożyć go dziewczynie na palec, ona cieszy się jak dziecko, strofując go jednocześnie („nie ten palec!”, „trochę za duży”).
Jest w tej relacji dwojga ludzi coś niezwykle prostego i dziecięcego. Zdemaskowanie początkowej przebieranki wzbudza śmiech na widowni, ponieważ przypomina przedszkolne zabawy i bale kostiumów. Czerwony nos, który zakłada Lena, aby rozdrażnić Mateusza, jest typowym atrybutem clowna bawiącego dzieci w cyrku. Podobnie jak długie czerwone balony, którymi Meteor popisuje się przed dziewczyną. Jeden z nich, napompowany, połyka w całości, z drugiego robi dla niej pieska ze sterczącym ku górze ogonem. Ich pierwszy pocałunek jest konsekwencją zabawy w przedmuchiwanie na stronę przeciwnika piankowego nosa, w której to ich usta przypadkowo się łączą.
Wiele wspólnych działań zaczyna się od propozycji ruchu bądź gestu jednej ze stron. Druga albo odpowiada na nie, albo też je podchwytuje i kontynuuje. Powstająca w ten sposób dłuższa sekwencja ruchowa określa relacje postaci jako porozumienie czy bliskość, ale również rywalizację i nienawiść.
Charakterystyczna dla Krzyku agresywność działań fizycznych jest w To face znacznie mniejsza niż w innych pracach Marka Kościółka, jednak nie znika z niego całkowicie. Uderzenia o blat, tupnięcia nogami, wreszcie finałowe podskakiwanie na przytrzymywanych rękami stołach, które uderzając o podłogę sceny wydają ogłuszający łomot kontrapunktuje nastrojowe brzmienie gitary i mocny głos śpiewającej Leny. Okrucieństwo miesza się tutaj z delikatnością, za którą tęsknią bohaterowie, a której jednak nie potrafią się całkowicie poddać. Rezygnują ze wspólnoty, z bycia razem, być może obawiają się swojego obnażenia przed drugą osobą, w którym widzą własną słabość. Ono jednak już się dokonało. Lena i Meteor odchodzą, każde w inny kraniec sceny, jednak już we własnych strojach. Co więcej, są to strony przeciwległe do tych, z których zaczynali.
Przeszli drogę, która doprowadziła ich do innego, nieznanego im dotąd punktu. Spotkali się w połowie tej drogi, po czym każde poszło dalej w swoim kierunku. I choć nie wykorzystali do końca swojej szansy na otwarcie i bliskość wobec drugiego człowieka, nie została też ona całkowicie zaprzepaszczona. W Gombrowiczowskim „Galop, galop”, którą to sekwencję z Operetki w pewnym momencie Lena zapamiętale powtarza, objawia się konieczność nieustannego parcia naprzód, własną drogą, na której nie można się na dłużej zatrzymać. Zupełnie tak, jak w życiu.